sobota, 20 marca 2010

Tokyo Tower

Przyznaję się bez bicia, zasiadłem do oglądania tej dramy ze względu na tytuł. Kocham Tokyo, a Tokyo Tower jest (również dla mnie) jednym z najwspanialszych symboli tego miasta. Nie wiedziałem, czego się spodziewać po tej serii, wiedziałem tylko, że jeśli już ktoś postanowił tak zatytułować tworzony przez siebie serial, to musi myśleć w podobny do mojego sposób. Spodziewałem się więc co najmniej ciekawej historii i...

Jeśli oglądacie japońskie dramy, to z pewnością dobrze wiecie, iż generalnie obowiązuje tu jedna, żelazna zasada - aby móc ocenić daną dramę, należy obejrzeć co najmniej dwa odcinki, bowiem pierwsze odcinki są przeważnie odcinkami wprowadzającymi i często odbiegają znacznie od klimatu i tempa pozostałej części serii. Ta zasada nie obowiązuje w 100% przypadków, ale ma zastosowanie wystarczająco często, aby o niej pamiętać. Podobnie było w tym przypadku - podczas oglądania pierwszego odcinka, miałem mieszane uczucia, ale gdy oglądałem jego ostatnie sceny, już wiedziałem, iż pozostanę przy tej historii do samego końca, mimo iż tytułowej Tokyo Tower prawie tu nie uświadczyłem. Jednak, to się miało wkrótce zmienić...

Główny bohater tej historii, wychowany na japońskiej prowincji przez samotną (i nadopiekuńczą) matkę, któregoś dnia dorasta i dosyć brutalnie dla swojej pełnej ciepła i zatroskanej rodzicielki, wprowadza w życie plan wyprowadzki do Tokyo, aby wyrwać się spod skrzydeł mamy i tam rozpocząć studia na wydziale związanym z jego życiową pasją - rysunkiem. Rozstanie okazuje się być ciężką próbą dla obu stron i początkiem nowego, dramatycznego etapu życia, którego reprezentantem będzie właśnie Tokyo Tower - symbol miasta, w którym biorą początek marzenia wielu młodych ludzi, wkraczających w dorosły etap życia.

Drama "Tokyo Tower" ma w sobie coś, czemu trudno się oprzeć - silne, prawdziwe emocje. Twórcy serialu informują na końcu każdego odcinka, iż przedstawione postacie są fikcyjne, jednak film ten powstał na podstawie prawdziwych doświadczeń i wydarzeń. I to widać. To daje się odczuć w każdej minucie tej historii. Mimo, iż sama fabuła nie jest spektakularna, to widz wyraźnie odczuwa, iż żadna z postaci i żadna ze scen w tej historii, nie są stworzone sztucznie, wepchnięte na siłę, lecz pełne, prawdziwe, przekonujące i... wzruszające, w pełnym tego słowa znaczeniu. Widz nie czuje się oszukany sztucznymi emocjami (jak to ma miejsce w większości seriali), wierzy w to, co widzi, bo czuje, iż opowiadana mu historia, mimo że (częściowo) fikcyjna, ma prawdziwe i wiarygodne fundamenty. Zresztą, trudno by było inaczej, gdyż całą historię oparto na (bestsellerowej) powieści autobiograficznej, autorstwa Lily Franky, znanego japońskiego ilustratora, designera, eseisty, twórcy tekstów piosenek, fotografa, nowelisty i... wokalisty. Jeśli kiedykolwiek słyszeliście opowieści o wyjątkowej więzi, jaka łączy Japończyków z ich matkami, i nie za bardzo rozumiecie naturę tego zjawiska, to... obejrzyjcie tę serię, a odnajdziecie w sobie pokłady emocji, o których istnieniu mogliście sobie dotąd nie zdawać sprawy.

Na uwagę w tej serii zasługuje praktycznie wszystko: doskonały scenariusz, przepiękna muzyka, doskonała gra aktorska, sprawna reżyseria - nie ma tu praktycznie żadnych słabych punktów. Na szczególną uwagę zasługuje rola Yuko Tanaka (matka głównego bohatera), wspaniałej, doskonale dobranej do tej roli, japońskiej aktorki. Tutaj słowa są po prostu zbędne - absolutna doskonałość. W połączeniu z przepiękną piosenką, przewijającą się przez całą serię (odnoszącą się w swej treści właśnie do matki głównego bohatera), ta historia to prawdziwy "hammer emocjonalny". Obejrzałem ją z prawdziwą przyjemnością i jestem pewien, iż Wam również ona przypadnie do gustu, bowiem opowiada o rzeczach uniwersalnych i bardzo bliskich każdemu z nas.














Warto również dodać, iż wspomnianą powieść, na podstawie której powstał ten serial, zaadaptowano również na potrzeby filmu pełnometrażowego (pod tym samym tytułem). Gorąco go polecam, zwłaszcza po obejrzeniu serialu, gdyż stanowi doskonałe uzupełnienie, nadając całej historii jeszcze szerszy wymiar.

sobota, 9 stycznia 2010

Shiroi Haru (Biała wiosna)


Hiroshi Abe: uroczy gbur - tak chyba najkrócej można scharakteryzować postacie, które zwykł najczęściej grywać ten popularny, japoński aktor (i model). Ma on wybitny talent do kreowania gburowatych, małomównych postaci, pełnych niezaprzeczalnego uroku - to jego "danie firmowe", które smakuje naprawdę doskonale. Taki był w "Kekkon Dekinai Otoko" (gorąco polecam!) i taki też jest w "Shiroi Haru", choć w tym ostatnim został wrzucony w sam środek o wiele bardziej dramatycznych wydarzeń.

Główny bohater "Shiroi Haru" - Haruo Sakura (Hiroshi Abe), kierując się szlachetnymi pobudkami i szczerą miłością, podjął w pewnym momencie swojego życia tragiczną w swych skutkach decyzję. W wyniku tego zdarzenia na wiele lat trafił do więzienia, zostawiając swoją śmiertelnie chorą dziewczynę, której to właśnie życie miał uratować jego heroiczny czyn. Haruo poznajemy w momencie, gdy wychodzi na wolność i dowiaduje się, że... jego ukochana nie żyje, a pieniądze przeznaczone na ratowanie jej życia, gdzieś zniknęły. Ale to nie koniec, okazuje się bowiem, iż Haruo ma... 9-letnią córeczkę, która prowadząc szczęśliwe życie w gronie rodzinnym, nie wie nawet o jego istnieniu. Haruo, targany bólem i wyrzutami sumienia, postanawia odkryć prawdę. I dopiero tutaj zaczyna się prawdziwy dramat...

Fabuły streszczał Wam nie będę, gdyż nie miałoby to większego sensu. Powiem tylko tyle, że jest ona zawiła, czasami zaskakująca i... bardzo dramatyczna. Jeśli oglądaliście "Kekkon Dekinai Otoko" (Facet nie do ożenienia) i podobał wam się Hiroshi Abe w tej lekkiej i bardzo przyjemnej historii, tutaj możecie czuć się nieco... przytłoczeni (chwilami) nadmiernym dramatyzmem. To oczywiście wcale nie musi być wadą, ale takie są moje odczucia - spodziewałem się po prostu lżejszej historii. Hiroshi Abe ma zbyt wielki talent komediowy, aby "marnować go" na sceny dramatyczne, w których - to trzeba przyznać szczerze - też jest bardzo dobry. Nie w tym jednak rzecz. Cały czas oglądając tę serię, nie mogłem się powstrzymać od porównywania jej z "Kekkon Dekinai Otoko", nie spodziewałem się, iż twórcy zafundują nam aż tak dramatyczną historię - myślę po prostu, iż Abe potrafi więcej, gdy jego zadaniem jest rozśmieszyć widza. Ale... właśnie to mnie ostatecznie przekonało, że seria ta naprawdę jest warta uwagi, gdyż mimo tego całego "ciężaru emocjonalnego" (miejcie pod ręką chusteczki), ogląda się ją wyśmienicie! A Hiroshi Abe - co mnie zupełnie już rozbroiło - potrafi być zabawny nawet w scenach poważnych, nie psując przy tym ich dramatyzmu. Maestria!

"Shiroi Haru" to opowieśc o zmarnowanej szansie na szczęśliwe życie i o tym, iż za wszystkie nasze błędy wcześniej czy później przyjdzie nam w końcu zapłacić. Serial został uhonorowany trzema nagrodami, w tym za najlepszy scenariusz i dla najlepszego aktora dla Hiroshi Abe. I słusznie.

"Shiroi Haru" to naprawdę dobrze zrobiona seria, może chwilami naiwna (jak wszystkie dramy), ale za to doskonale zrealizowana, bardzo dobrze zagrana, uzupełniona doskonałą ścieżką dźwiękową i przede wszystkim - to bardzo ciekawie opowiedziana historia. Ostatecznie, możecie mieć mieszane uczucia tylko przy finale (skrajnie dramatycznym, auć!), natomiast na pewno nie będziecie żałować, że poświęciliście tej serii swój czas.